HANMER SPRINGS – PICTON (7-10/03/09)
Wpisał lefcia, data Marzec 30th, 2009Rano budzimy się bardzo wcześnie, podekscytowani czekającą nas Rainbow Road. Napotkani rowerzyści (i nie tylko) polecali nam ją z uwagi na spektakularne widoki, ale również ostrzegali przed zmieniającą się często pogodą. Włączając śnieg w środku lata! Górski zzlak ma ok. 120 kilometrów, nie ma sklepów, domów i ludzi. Czy trzeba dodawać, że komórki tam nie działają? W razie czego, człowiek jest tam zdany tylko na siebie i na ewentualnie przejeżdżających tam przypadkiem zapalonych turystów w 4×4. Dzwonimy do najbliższej siedziby Department of Conservation (organu zajmującego się ochroną przyrody, środowiska i turystuką), która znajduje się na drugim końcu Rainbow Road, w St Arnaud, aby wypytać o pogodę i ewentualne wskazówki. Uzyskujemy informację o trwającej właśnie ulewie i niepewnej pogodzie przez następne dwa dni. Zastanawiamy się co robić, ale ponieważ na naszym końcu nie wygląda to źle, decydujemy się jechać. Właściwą drogę odnajdujemy szybko i wkrótce zaczynamy stromy podjazd krętą, szutrową drogą. Każde z nas mamrocze przekleństwa w znanym sobie języku, ale brniemy do przodu. Droga robi się coraz bardziej stroma, a szuter coraz bardziej luźny i koła zaczynają się ślizgać. Pchać też nie ma co, bo jest jeszcze trudniej. Zatrzymujemy się i myślimy. Mija nas para rowerzystów na gorskich rowerach, więc zaczepiamy ich i pytamy o dalszą trasę. Oni wybierali się tylko na część RR, ale droga okazała się dla nich za trudna. Wiemy od nich, że czeka nas jeszcze stromszy podjazd, a potem nie wiadomo. Myślimy dalej i w końcu ruszamy. Po krótkiej chwili i kilku przekleństwach dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu pchać się z tobołami w taką trasę. Rowery są zbyt ciężkie, a nasze dotychczasowe doświadczenia z szutrem pokazały, że nie jest to najlepsza nawierzchnia dla rowerzystów. Zawracamy. Zjazd tylko utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy. Wymaga on jeszcze większej koncentracji niż podjazd i dobrych hamulców, w tym nożnych! Szuter jest tak luźny, że ściąga nas na boki i praktycznie nie da się jechać. Cud że żadne z nas tam nie wyrżnęło! W końcu docieramy do Hanmer Springs i łagodzimy zszargane nerwy lodami.
Po przeżyciach z RR czeka nas przemiła trasa do Picton, biegnąca od Nelson wzdłuż wybrzeża mało uczęszczaną drogą (Queen Charlotte Drive). O dziwo, znów jest słonecznie i ciepło, więc wygrzewamy kości pocąc się na licznych podjazdach i chłodząc na serpentynowych zjazdach. W Havelock zatrzymujemy się w szkockim pubie The Clansmen (a jakże!), gdzie bardzo miły właściciel serwuje nam Haggis, czyli tradycyjne szkockie danie mięsne, coś w rodzaju naszej kaszanki. Bob mamrocze pod nosem, że taki Haggis to nie Haggis, ale mnie nawet smakuje. W końcu dziękujemy i ruszamy na zwiedzanie pozostałych pubów. Są dwa. Jeden przy drodze, a drugi nieco dalej, w porcie. Z lenistwa proponuję ten pierwszy, ale Bob, zachęcony reklamą Slip Inn (otwarte od 8 rano do późna) ciągnie mnie do portu.
Docieramy tam tuż przed 21, tylko po to, żeby usłyszeć, że właśnie zamykają! Ruszamy do drugiego i tu też całujemy klamkę. Na szczęście The Clansmen wciąż otwarty, więc możemy się napić piwa w niedzielny wieczór!
Nazajutrz kontynuujemy jazdę Queen Charlotte Drive (znowu te same przepiękne widoki) i docieramy do Picton, skąd jutro wracamy na Wyspę Północną. W przypływie szaleństwa rezerwuję dla siebie rejs po zatokach Queen Charlotte Sound i pływanie z delfinami. Bladym świtem zjawiam się na nabrzeżu i dołączam do grupy 10 podobnych chętnych. Dostajemy od organizatorów piankowe kombinezony, płetwy, maski i rurki, krótki instruktarz co wolno robić z delfinami a czego nie, i w końcu ruszamy!
Wszyscy ogromnie podekscytowani, wypatrujemy delfinów na horyzoncie, zupelnie ignorując mijane po drodze zatoczki i plaże. W końcu są! Płyną bardzo blisko jachtu, prawie na wyciągnięcie ręki
W końcu organizatorzy wpuszczają nas do wody
i zaczyna się “polowanie”! Z boku musi to wyglądać przekomicznie – spora grupa ludzi, wydających dziwne dźwięki (podobno to zachęca delfiny do zainteresowania się, co to też w wodzie pływa), rzucająca się w wodzie to w jedną to w drugą stronę, zachęcana krzykami organizatorów z łodzi. Kilkoro z nas ma szczęście (w tym ja!) i delfiny przypływają naprawdę blisko. Wrażenie jest niesamowite, kiedy te dość duże stworzenia prawie ocierają się o ciało. Dzięki maskom mamy możliwość obserwować je przepływające pod nami, obok i wyskakujące na powierzchnię. (Przemek – to raj dla Ciebie!)
W końcu wracamy na jacht, woda jest zimna i pomimo pianek jesteśmy zmarznięci. Zresztą delfiny trochę się już nami znudziły, ale nic dziwnego, mają taką atrakcję codziennie.
W Picton żegnamy się z Wyspą Południową i wsiadamy na prom do Wellington. Trochę nam smutno, kolejny etap podróży zakończony.