Zdjecia/ Photos
sobota, Luty 28th, 2009Udalo nam sie wrzucic nieco zdjec do albumow Picasa – zapraszamy do zakladki “Zdjecia”!.
We’ve added some photographs into our respective Picasa web albums – please see page “Photos”!
Udalo nam sie wrzucic nieco zdjec do albumow Picasa – zapraszamy do zakladki “Zdjecia”!.
We’ve added some photographs into our respective Picasa web albums – please see page “Photos”!
W zasadzie w Baclutha wjechalismy w bardzo malowniczy region Wyspy Poludniowej – The Catlins. Praktycznie niezaludniony (nie liczac turystow przemierzajacych drogi w kamperwanach), teren bogaty w kolonie morskich ssakow, malownicze plaze, jaskinie, wodospady i klify, robi na nas duze wrazenie. Poruszanie sie po tym terenie nie jest latwe, gorzyste drogi sa w wiekszosci szutrowe.
W Kaka Point zostawiamy bagaze na kempingu i ruszamy do Nugget Point – przyladka nazwanego tak ze wzgledu na charakterystycznie wystajace z morza skaly (w jez. angielskim – nuggets).
W Nugget Point jest latarnia morska, widoczna rowniez z Kaka Point golym okiem oraz kolonie fok, pingwinow, sloni i lwow morskich.
Ze wzgledu na pogode (znowu leje, robi sie nudno), szybko opuszczamy niegoscinne miejsce. Odbieramy bagaze i ruszamy na poludnie. Pozno wieczorem docieramy do miejsca, gdzie mozna zobaczyc wydrazone przez ocean jaskinie, ze wzgledu na swoje rozmiary nazwane Cathedral Coves. Jaskinie mozna zobaczyc jedynie przy niskim stanie morza. Nocujemy na kempingu “The Whistling Frog” (Gwizdzaca Zaba) oddalonym o zabi skok od wejscia na plaze w poblizu jaskin.
Akurat w tym dniu najnizszy stan morza jest okolo poludnia, co umozliwia nam zobaczenie jaskin.
Zwiedzanie zajmuje nam troche czasu wiec do “The Whistling Frog” trafiamy akurat na lunch. Jemy i w droge! Wychodzi wreszcie slonce i robi sie naprawde przyjemnie. Po drodze spotykamy pare z Francji, podrozujaca dookola swiata na “odwroconych” rowerach. Wymieniamy pare cennych informacji, zwlaszcza dotyczacych trasy, ktore pozniej wykorzystamy. Zyczymy sobie udanej wyprawy i ruszamy w swoja strone. Wieczorem docieramy do Curio Bay, gdzie chcemy wreszcie zobaczyc slynne zoltookie pingwiny, gatunek zyjacy jedynie w NZ. Kemping jest cudnie polozony, na skalach pomiedzy dwoma zatokami: Curio Bay i Porpoise Bay. Mielismy nadzieje oprocz pingwinow zobaczyc tez delfiny. Niestety, delfiny akurat dzis nie przyplynely, a najlepsze miejsce do obserwacji pingwinow znalezlismy dopiero o zmroku. Jedyne co udalo sie zobaczyc to ich sylwetki, poruszajace sie po plazy. W akcie desperacji wypijamy jedno piwo, ktore zawieruszylo sie Bobowi w sakwie, i idziemy spac. Kolejny dzien to zmierzanie zwirowymi drogami do Slope Point – najdalej wysunietego na poludnie punktu Wyspy Poludniowej. Droga jest parszywa, bardzo gorzysta, a obciazone rowery grzezna w swiezo nawiezionej grubej warstwie szutru. Po kilkunastu kilometrach udaje mi sie spasc z roweru, wiec postanawiamy zostawic bagaze w krzakach, bo i tak musimy wracac ta sama droga, i dalej jedziemy na “pusto”. Po kilku kilometrach i wielu brzydkich slowach docieramy w koncu do Slope Point.
nam transport do walijskiej knajpki, ktora minelismy po drodze. Przemila farmerka zabiera nas swoim samochodem razem z rowerami, choc poczatkowo prosilismy tylko o podwiezienie bagazy. Wysiadamy przed kawiarnia (prowadzona przez emigrantow z Walii) i zegnamy sie. Akurat konczymy kawe i ciacho, gdy kobieta zaglada znowu i pyta, czy jestesmy zainteresowani podwiezieniem do poczatku asfaltowej drogi. No pewnie ze tak!! Mamy dosc szutru jak na dzisiaj! Zaoszczedzamy dzieki temu przynajmniej 6 kilometrow ciezkiej pracy i hektolitrow potu, o brzydkich slowach nie wspominajac
Potem czeka nas juz tylko kilkadziesiat kilometrow pod wiatr az do Bluff (w tym niespodziewany korek na drodze,
skad chcemy przeprawic sie na Steward Island – najdalej polozony na poludnie punkt NZ, ktory chcemy odwiedzic.
Dunedin opuszczamy w pocie czola, wspinajac sie mozolnie pod gore. Na szczescie towarzyszy nam slonce. Droga wkrotce prowadzi nas wzdluz wybrzeza i mamy okazje podziwiac dosc burzliwy ocean.
W Taieri Mouth stajemy przed wyzwaniem: kontynuowac bocznymi drogami (zwir) czy asfaltem wracac na glowna droge. Przychylamy sie do opcji nr 1 ale na ziemie sprowadza nas napotkany drogowiec. Odradza nam, nie tylko ze wzgledu na spore roznice wysokosci, ale tez na swiezo wyremontowana – nowa zuzlowa nawierzchnia! – droge. Dwa dni pozniej przejezdzajac przez Catlins przekonujemy sie o slusznosci jego opinii. Tymczasem zawierzamy autochtonowi i grzecznie kierujemy sie ku glownej drodze. Tu tez mamy szczescie – wg informacji od drogowca, swiezo wyasfaltowana droga,oddana tydzien temu do uzytku – jest bardzo stroma. W dodatku okazuje sie ze “jedna” gora przeradza sie w kilka kolejno po sobie nastepujacych, kazda bardziej stroma od poprzedniczki. Na szczescie asfalt ulatwia wspinaczke i pokonujemy te kilkanascie kilometrow w miare bezkrwawo. Tym razem mamy szczescie rowniez w Milton. Trafiamy do “Kominka” – miejscowej kawiarenki – gdzie pijemy sobie piwko po godzinie zamkniecia lokalu. Przesympatyczny barman czekal spokojnie, az zaspokoimy pragnienie, a potem gaworzyl z nami kolejna godzine. Niestety, temperatura na zewnatrz spadla do 12 st C. Rano szczescie nas opuszcza, budzimy sie w ulewnym deszczu. Proby przeczekania nic nie daja, ruszamy w droge. Docieramy tylko do “Kominka”, wystarczy, zeby nas przemoczyc prawie do suchej nitki. Wg wielkiego termometru w Milton, jest jeszcze zimniej niz w nocy – 11 st.
Siedzimy wiec przy “Kominku” do wczesnego popoludnia az w koncu przestaje. Ruszamy. Na szczescie droga jest plaska, wiec szybko nadrabiamy kilometry. W Baclutha spotykamy Polakow (coraz wiecej ich tu!). Przesympatyczna para z Polski, spedza tu wakacje tez majac nadzieje na lepsza pogode. Chwilke rozmawiamy, a potem kazde z nas rusza w swoja droge. W Baclutha wzbogacam sie o nowa kurtke przeciwdeszczowa – na skutek parszywej pogody stara Endura sie poddala. Kontynuujemy w deszczu az do Kaka Point, gdzie zamiast namiotu wybieramy kabine. Mmmm… wreszcie cieplo i sucho.
Porzucamy samochód w Timaru i znów wsiadamy na rowery. Poczatki sa trudne, bo mielismy prawie tydzieñ przerwy, na szczescie droga jest plaska jak stól i jedzie sie gladko. Niestety, ruch znowu daje sie we znaki, co na dluzsza mete jest meczace i stresujace. Zatrzymujemy sie na jedzenie i udaje nam sie odnalezc boczne drogi, w miare równolegle do glównej trasy. Od czasu do czasu trafia nam sie zuzlowa nawierzchnia, która znamy z Great Barrier Island, ale calkiem przyzwoita. Czeka nas tu tez przeprawa przez rzeke
W Oamaru trafiamy do Penguins Entertainers Club na koncert kapel heavy metalowych. Poznajemy tez Johna i Kelly, którzy prowadza nas w ustronne miejsce znane tubylcom, gdzie mozna zobaczyc zóltookie pingwiny, gatunek wystepujacy tylko w NZ. Mamy szczescie, udaje nam sie wypatrzyc trzy pingwiny, które o zmroku wracaja do gniazd, po calodziennym szukaniu pokarmu w morzu.
Tak nam sie spodobala jazda bocznymi drogami, ze postanawiamy sie ich trzymac. Blad. Trafiamy na droge przez Trotters Gorge do Palmerston. Droga owszem, bez samochodów, widoki przepiekne, ale jest tak stromo, ze ledwie jestesmy w stanie pedalowac. Zeby bylo “latwiej”, towarzyszy nam silny wiatr prosto w twarz. Kiedy wreszcie docieramy na szczyt (240 m, 3 km podjazdu) jestesmy wykonczeni. Pogoda robi sie bardzo dziwna – wieje goracy wiatr, tak goracy, ze trudno wytrzymac. Slonce ma dziwny, czerwony kolor. Pózniej dowiadujemy sie, ze przyczyna sa pozary w Australii. Na kempingu wiatr nie pozwala mi zasnac i wieksza czesc nocy mecze sie, przewracajac z boku na bok.
Rano, zmeczeni jeszcze bardziej od niewyspania, ruszamy w droge. Czeka nas stosunkowo krótki, ale bardzo górzysty odcinek do Dunedin. Jedziemy poczatkowo wzdluz wybrzeza, gdzie trafiamy na droge czesciowo porwana przez morze.
Potem zaczyna sie podjazd, na poczatku lagodny, potem stromy na szczyt Mt Cargill. Pogoda psuje sie zupelnie, zaczyna padac. Na poczatku mzawka, potem przeradza sie w dosc mocny deszcz. Zanim osiagamy czubek góry, spada temperatura i robi sie naprawde zimno. Zjazd do Dunedin nie jest przyjemny – droga jest mokra, pada, a z zimna dretwieja rece. W koñcu ladujemy w Dunedin, tuz przy wylocie najstromszej ulicy na swiecie – Baldwin Street (nachylenie 1:2,86) [Ph 7068]
W Dunedin czeka nas niemila niespodzianka – brak miejsc w kilku schroniskach. Jestesmy przemoczeni wiec kemping odpada. Decydujemy sie na motel, co pozera dosc spory zapas posiadanej kasy. Musimy jednak sie wysuszyc i ogrzac. Motel ma internet w cenie, co jest dla nas dodatkowa zacheta. W Dunedin zostajemy jeden dzieñ, miasto ma szkockie korzenie i Bob chce je obejrzec z bliska
Zalozone przez szkockich emigrantów, nazwane zostalo celtycka nazwa Edynburga, stolicy Szkocji. Podobnie jak Edynburg, Dunedin zbudowane jest na wielu wzgórzach, czyniac miasto trudnym do zwiedzania na rowerach. Centrum miasta tworzy Oktagon, charakterystyczny pierscieñ, wewnatrz którego toczy sie zycie. Do godziny 22 oczywiscie. W Dunedin zwiedzamy muzeum osadników, dawny dworzec kolejowy, oraz okoliczne puby.
Droga do Timaru jest nudna – plaska, siegajaca po horyzont, i niestety, ruchliwa. Pokonujemy ja najszybciej jak sie da. W Timaru odwiedzamy miejscowy szpital – pracuje tam Peter, kumpel Boba z dawnych czasów, który zamienil Wyspy Brytyjskie na Wyspe Poludniowa. Peter zabiera nas pick-up’em do swojej samotni, domku posrodku pól, okolo 30 kilometrów od Timaru.
Spedzamy tu dwa leniwe dni, robimy pranie, zwiedzamy okolice, uczymy sie cierpliwosci korzystajac z internetu przez modem! i obmyslajac plany jak najlepiej dotrzec do Mount Cook – najwyzszej góry w NZ (3.754 m n.p.m.).
Decydujemy sie wynajac samochód i zobaczyc wiekszy kawalek Wyspy, do którego rowerem sie nie wybieralismy. Procedura wynajmu samochodu to kolejna niespodzianka. Dostajemy samochód na dwa dni za 100 tutejszych dolarów w gotówce, bez limitu kilometrów, z pelnym bakiem i zadnych innych zabezpieczeñ, typu nr karty kredytowej, adres zamieszkania, dokument tozsamosci, itd! Jedyne co sprawdzili to wazne prawo jazdy.
Z uwagi na fakt, ze trafia nam sie sedan, zostawiamy rowery w wypozyczalni i w droge! Trasa zatacza kólko, z Timaru na poludnie, do Waimate, Twizel, Mt Cook, Lake Tekapo i powrot do Timaru.
Niestety, pogoda sie psuje, jest bardzo zimno (ok. 12-15 st. C), wiec musimy odlozyc planowana wycieczke – lot helikopterem dookola Mt Cook, na pózniej (jest to mozliwe równiez z zachodniego wybrzeza). Góra od czasu do czasu odslania swoje zasniezone oblicze, wiec mozemy ja choc z daleka podziwiac
Poza tym udaje nam sie zobaczyc szereg elektrowni wodnych i zapór, utworzonych na rwacych, górskich strumieniach, które zapewniaja spora ilosc energii zuzywanej przez Kiwi.
Christchurch jest najwiekszym miastem na Wyspie Poludniowej (ok. 350 tys. mieszkanców). W dodatku polozonym na równinie, co czyni go latwym do zwiedzania na rowerze. Centrum miasta stanowi “rynek” – spory plac, na którym stoi pokaznych rozmiarów katedra.
Miasto ma tez dosc sporo (jak na standardy NZ) zabytkowych, dziewietnastowiecznych budynków i kosciolów. Christchurch jest znane jako “Garden City” – Miasto Ogrodów, gdzie mozna stracic poczucie czasu przechadzajac sie posród rozmaitej masci roslin.
Nadrabiamy tez zalegloœci w blogu, emailach i pocztówkach, robimy wielkie pranie i leniuchujemy. Na kempingu kradna nam z lodówki resztki jedzenia, wiec troche czasu spedzamy w sklepie
Po emocjach zwiazanych z obserwowaniem fok i swietowaniemm przekroczenia 42 równoleznika napojem, którego nazwe jestem zmuszona tu pominac ruszamy w dalsza droge na poludnie. Poczatki ida dobrze, jest w miare plasko, ale wkrótce Wyspa Poludniowa wraca do swojego górzystego charakteru.
Pomiedzy Cheviot a Waipara trafia nam sie gratka – Greta Valley – stromy i dlugi podjazd, rowerzysta z Niemiec (wymieniamy cenne uwagi) oraz Greta Valley Cafe. Miejsce, gdzie trzeba sie zatrzymac. Kupujemy tam wódke miejscowego wyrobu o mocy 13,5% (!)
Potem jest z górki przez jakis czas, ale niestety, znów daje nam sie we znaki duzy ruch. Myslelismy, ze koszmar Wyspy Pólnocnej, kiedy to samochody, a zwlaszcza ciezarówki z drewnem niemal spychaly nas z drogi, juz sie skonczyl.
Tak naprawde w Nowej Zelandii narzekamy na: góry, wiatr w twarz, ale przede wszystkim – kierowców i ruch samochodowy! Niektórzy z nich wykazuja sie pewna doza inteligencji i mijajac nas, zachowuja stosowna odleglosc. Pozostala wiekszosc stara sie za wszelka cene nie przekraczac srodkowej linii rozdzielajacej pasy ruchu. A z reguly trzymaja sie ciaglej linii wyznaczajacej pobocze. Nawet jesli droga jest prosta po horyzont i pusta! Czasem sie o nas ocieraja, na szczescie pobocza przewaznie sa szerokie wiec mamy gdzie uciec.
Zauwazylam tez pewna prawidlowosc – trzymajac sie pobocza, jestem bardziej narazona na niebezpieczne mijanie niz jadac droga. Widac czuja respekt przed rowerzysta na drodze a nie zauwazaja go na poboczu.
Po drodze do Christchurch spotykamy rowerzyste z Chicago, który urodzil sie w Polsce i mówi dosc dobrze. Mam wiec okazje ponawijac w macierzystym jezyku! Jakis czas jedziemy razem, ale gosc wybiera wjazd do miasta “autostrada” – my odpuszczamy, wolimy zwykle drogi, mamy wystarczajaco duzy zastrzyk adrenaliny samochodowej. Poza tym to kolejny przedstawiciel wyscigowca.
After a quiet night in Cheviot it was on through Greta Valley, more hills and spectacular scenery plus a visit to Glenmark station at the southern terminus of the Weka Pass Railway. Friday night in Amberley with a few beers (see photograph of Ola with half-a-dozen empty stubbies). Then to local pub which confounded everything I said above. It was so rowdy WE had to retire by 9 pm. Next day we entered Christchurch for more big city night life. Traffic on the main highway was again terrible but we fortunately managed to find some quiet back roads. Part of the way we were accompanied by a Polish cyclist from America so Ola could again practice her native tongue.
First day of Feb was a nice hot and sunny rest day sightseeing in Christchurch. A good time here was slightly marred when someone stole our food from the fridge in the campsite. I can only hope the milk turned sour and the pate went bad.
A couple of days down the road we woke at Ward to gale force winds and squally showers. We waited on the storm blowing itself out but in the end as it was impossible to cycle we settled for an enforced rest day. We then took the opportunity to get this blog up to date as far as Wellie.
They have strange drinking habits in Ward; the only pub in the place which had been closed on our first night there was simply buzzing with customers the next night.
Before coming to NZ I was under the impression that Kiwis were a gregarious beer swilling party loving nation. Another night in another one pub town called Cheviot confirmed my observation that, apart from Wellington and Christchurch, New Zealand pubs close at 9pm and people are tucked up in bed by 9.30.
The next day was a brilliant day’s cycling on a fairly flat road along the coast and much time spent observing the seal colonies at Ohau Point . Somewhere during this day we crossed latitude 42 degrees South and celebrated with Polish picnic speciality – salami and jam sandwiches – see photo.
Arrived Picton in glorious warm evening sunshine after crossing Cook Strait from North Island to South Island and sailing up Queen Charlotte Sound. Upon disembarking the ferry Ola was very pleased to meet a Polish lady who recognised her flag and to speak Polish for a few minutes.
First day cycling down the east coast of South Island we visited Brayshaw preserved village which was like a town from a western movie – see photo of advert for Humber Cycles costing only 7 pounds, 12 shillings & threepence (7.62 GBP).
Vegetation still very lush and green with vineyards although terrain rather more barren but still spectacular and as lumpy as ever. Unfortunately traffic still terrible – maybe less trucks than North Island but still plenty of cars going very fast and passing us rather close.