W końcu decydujemy się opuścić gościnne progi naszych gospodarzy Maureen i Wilsona, i ruszyć w ostatni etap podróży – Northland, północny region NZ.
Stolicę opuszczamy autobusem, po wcześniejszym przedzieraniu się przez gąszcz ulic i samochodów (Auckland nie dość że jest bardzo rozlazłym powierzchniowo miejscem, to w dodatku mało przyjaznym dla rowerzystów). Przed odjazdem udaje nam się jeszcze sprawdzić wyniki Lotto i okazuje się, że mamy 4 trafienia! Wygraną (całe 52 dolary NZ!) postanawiamy przeznaczyć na “small refreshments”.
Wysiadamy w Brynderwyn, małej kropce na mapie, z przydrożnym barem. Stąd kierujemy się początkowo na zachód, później droga odbija na północ. Dalsza trasa tylko potwierdza nasze wcześniejsze doświadczenia – bardzo górzyście! Problemem nie są same podjazdy, tylko ich ilość, która po pewnym czasie staje się już męcząca. Na szczęście Northland obfituje również w ciekawe miejsca, które pozwalają nieco zerwać z codzienną rutyną. W Matakohe odwiedzamy Muzeum Kauri – poświęcone gigantycznym i wielowiekowym drzewom kauri, które rosną tylko w NZ. W czasie kolonizacji wyspy większość drzew została wycięta w pień z uwagi na jakość drewna (bardzo wytrzymałe) lub “wykrwawiona” – ze względu na cenną żywicę. Swego czasu do NZ przybywało wielu emigrantów do pracy właśnie przy wydobyciu żywicy. Pierwotnie żywicę wykopywano z ziemi w sąsiedztwie drzewa. Kiedy tego zabrakło, zaczęto drzewa kaleczyć i zbierać wypływającą w ten sposób substancję. Jak ciężka była to praca, mieliśmy możliwość przekonać się na własne oczy. Potężne drzewa wymagały wiele wysiłku zanim dały się pokonać.

Później na trasie mamy możliwość obejrzeć te drzewa w naturze. Przejazd przez Waipoua Forest (ok. 18 km) jest przyjemny i pozwala nam schować się nieco przed upałem.
Zatrzymujemy się też przy Tane Mahuta (Pan Lasu) – największym żyjącym drzewem kauri w NZ, jego szacowany wiek to ok. 2000 lat. Wymiary drzewa budzą szacunek – obwód 13,8m, wysokość całkowita – 51,5m.

Kiedy w końcu docieramy na kemping czeka nas niespodzianka: oklaski i zimne piwo! Napotkani przypadkowo dwa dni wcześniej Kiwusi, z którymi mijaliśmy się na trasie i na kempingu w Dargaville, robili zakłady, czy uda nam się dotrzeć tu za nimi. Okazują się bardzo sympatyczni, nawiązujemy z nimi długotrwały kontakt
Nasza dalsza trasa pokrywa się z ich planami, więc proponują nam transport bagażu do następnego kempingu. Oczywiście takiej propozycji się nie odrzuca i kolejne trzy dni delektujemy się jazdą “na lekko”!
Wspólnie ruszamy też na wycieczkę do Cape Reinga – przylądka, gdzie wyspy Morza Tasmana i Oceanu Spokojnego mieszają się ze sobą w formie wirów oraz świętego miejsca dla Maorysów. Według ich wierzeń tam właśnie wędrują duchy zmarłych, skąd po pniu drzewa pohutukawa, wyrastającego ze skały, ześlizgują się w wody Pacyfiku i wędrują w ostatnią podróż do kraju przodków – Hawaiki.
Docieramy tam drogą wiodącą przez Ninety Mile Beach (90-cio milowa Plaża, która w rzeczywistości ma długość jedynie 64 mil, ale ktoś ją tak nazwał i już zostało), na końcu której mamy okazję pozjeżdżać toboganami z wysokich wydm.


W końcu docieramy do celu podróży – Cape Reinga, na końcu którego znajduje się chyba najczęściej na świecie fotografowana latarnia morska.



Mieszanie się wód Pacyfiku i Morza Tasmana
Wracamy w melancholijnych nastrojach – przejechaliśmy NZ od Bluff (i Steward Island) do Cape Reinga, czyli od początku do końca, pora więc wracać do domu…
Dzięki naszym Kiwi-przyjaciołom mamy możliwość opuścić utwardzone szlaki i zapuścić się w leśne ścieżki, które dotychczas z uwagi na ich nawierzchnię musieliśmy odpuszczać. Do Waitangi (kolejnego, bardzo ważnego dla NZ miejsca) decydujemy się dotrzeć pieszo-rowerowym szlakiem. Wreszcie nie musimy walczyć o swoje miejsce na drodze z samochodami i wąchać spalin! Prawdziwa przyjemność.
Waitangi – miejsce, gdzie przedstawiciele Królestwa Brytyjskiego i wodzowie licznych plemion Maorysów w dniu 6 lutego 1840 r. podpisali porozumienie, które zmieniło losy NZ. Traktat oddawał Nową Zelandię pod władanie Królowej Brytyjskiej, uznawał prawa Maorysów jako pierwszych osadników do ziemi oraz ochronę militarną. Jak historia pokazała, różnie to bywało, nie wszystkie plemiona podpisały Traktat, a konsekwencje wymiany ziemi pomiędzy Pakeha (Europejczykami) a Maorysami trwają do dziś.
Niemniej jednak datę tę uważa się za moment narodzenia Nowej Zelandii jako jednolitego państwa.

Waitangi Treaty House
Nasi Kiwi-znajomi byli nieco uprzedzeni do Maorysów, postrzegając ich jako ludzi, którzy pomimo ogromnego wsparcia ze strony rządu (dotacje finansowe, mniejsze podatki, brak lub niska opłata za studia i tym podobne atrakcje) pragnącego zadośćuczynienia za popełnione w przeszłości błędy, nie wykorzystują danych im szans, a wręcz przeciwnie, uważają, że im się wszystko należy z racji urodzenia się Maori.
My spotkaliśmy się tylko z przemiłymi ludźmi, czego dowodem może być chociażby Raewyn, napotkana w barze w Kaeo Maoryska, która na pytanie, czy nie wie gdzie możemy rozbić namiot, zaoferowała nam własny ogródek, po czym po kolejnej minucie “awansowała” nas do wolnego pokoju, bo przecież “przyjemniej spać w łóżku, skoro i tak jest wolne”. W dodatku zostawiła nas w domu samych, bo rano musiała wstać do pracy o niemożliwej dla nas godzinie!

W Waipu w ramach kolejnej dawki kultury, odwiedzamy malutkie muzeum, poświęcone grupie szkockich osadników, którzy w poszukiwaniu lepszego życia emigrowali do Nowej Szkocji w Kanadzie, a gdy warunki życia okazały się tam równie ciężkie jak w ojczyźnie, zbudowali własne okręty i popłynęli w poszukiwaniu lepszego życia. Nową ojczyznę znaleźli właśnie w Waipu w Nowej Zelandii, a ich potomkowie postanowili uczcić ich pamięć, gromadząc wszelkie pamiątki.
http://www.waipumuseum.com/
W końcu, po rowerowej włóczędze wybrzeżem docieramy do Warkworth – ostatniego dla nas miejsca rowerowej podróży. Stamtąd łapiemy autobus do Auckland, gdzie spędzamy kolejne dwa dni. Zwiedzamy muzeum oraz udaje nam się zdobyć bilety na musical “My Fair Lady”, którego nie miałam wcześniej okazji zobaczyć. Sztuka oparta jest na dziele G.B. Shaw’a “Pigmalion” i opowiada o losach ubogiej sprzedawczyni kwiatów na East Endzie, którą znany pisarz postanawia (w ramach zakładu) nauczyć poprawnej angielszczyzny i zachowania godnego prawdziwej damy.
W Auckland trafiamy też przypadkowo na przygotowania do Earth Hour (akcji, w ramach której uczestnicy-miasta, firmy, mieszkańcy w czasie wyznaczonej wcześniej godziny, gaszą światła i wyłączają urządzenia pobierające prąd elektryczny).

W sobotę wsiadamy na prom na Waihiki Island, gdzie ostatnie kilka dni spędzamy relaksując się w domu naszych przyjaciół – Briana i Alison.
Mieszkają oni w cudnym miejscu, w zasadzie na plaży (Onetangi Beach). Czas upływa nam na lenistwie, pływaniu w oceanie, spacerach po plaży i pakowaniu się.
Spędzamy też uroczy wieczór na “Flying Carpet” – katamaranie, który w styczniu przewiózł nas na Great Barrier Island.
Niestety, czas płynie szybko i 2 kwietnia o 4:30 rano rozpoczynamy podróż powrotną do domu. Zanim wylądujemy w Londynie i dotrzemy do Cardiff minie kolejne 44 godziny. Zanim ja dotrę do domu – kolejne 58!