Przeprowadzka / The moving

Autor: lefcia, data Kwiecień 20th, 2009

Z przyczyn od nas niezależnych musimy przenieść tego bloga pod inny adres.
Od 1 maja 2009 będzie on funkcjonował pod adresem www.lefcia.pl

Because of not depended to us reasons we have to move this blog under different address. From 1st May 2009 you will find us at www.lefcia.pl

PODSUMOWANIE

Autor: lefcia, data Kwiecień 8th, 2009

Znów w domu…

Trzy miesiące zleciały bardzo szybko, choć początkowo wydawało się, że będą trwały wiecznie. Podróż zakończona, wypada więc napisać kilka słów podsumowania, zanim zamknę ten etap ostatecznie i zacznę planować następny :)

Przemierzyliśmy na rowerach ponad 3.600 km, 1.827 km autobusami i 300 km samochodem.

Na morzach spędziliśmy ok. 24 godzin, a następne 46 w samolotach.

Zrobiliśmy 8200 zdjęć, przetestowaliśmy przynajmniej 18 gatunków NZ piw, 7 różnych napojów alkoholowych oraz jedną wódkę (42Below).

Dotarliśmy do krańców NZ – Cape Reinga na północy, Bluff na południu. Odwiedziliśmy dodatkowo trzy wyspy: Great Barrier Island, Steward Island, Waiheke Island, wszędzie targając ze sobą rowery.

Przelecieliśmy helikopterem nad lodowcami, spróbowaliśmy nowozelandzkiego śniegu, pływaliśmy z delfinami, przemokliśmy kilka razy do suchej nitki, przysmażyło nas słońce, pogryzły dotkliwie meszki.

Zgubiliśmy: pokrywkę od kubka, rękawiczkę, kilka namiotowych śledzi, mały klucz imbusowy, dwie pary okularów przeciwsłonecznych, bandamę i inne drobiazgi, o których już nie pamiętamy.

Znaleźliśmy:

Poznaliśmy mnóstwo ludzi – zarówno Kiwusów, Maori i przyjezdnych turystów, głównie z Europy. Mamy nadzieję, że kilka kontaktów uda nam się utrzymać.

Nowa Zelandia to kraj marzeń dla turystów, jej piękno i mieszkańcy nie pozwolą o niej tak łatwo zapomnieć!!

Wszystkim, którzy wytrwali z nami do końca tej podróży dziękujemy!

NORTHLAND – WAIHIKI (16/03-2/04/09)

Autor: lefcia, data Kwiecień 7th, 2009

W końcu decydujemy się opuścić gościnne progi naszych gospodarzy Maureen i Wilsona, i ruszyć w ostatni etap podróży – Northland, północny region NZ.
Stolicę opuszczamy autobusem, po wcześniejszym przedzieraniu się przez gąszcz ulic i samochodów (Auckland nie dość że jest bardzo rozlazłym powierzchniowo miejscem, to w dodatku mało przyjaznym dla rowerzystów). Przed odjazdem udaje nam się jeszcze sprawdzić wyniki Lotto i okazuje się, że mamy 4 trafienia! Wygraną (całe 52 dolary NZ!) postanawiamy przeznaczyć na “small refreshments”.
Wysiadamy w Brynderwyn, małej kropce na mapie, z przydrożnym barem. Stąd kierujemy się początkowo na zachód, później droga odbija na północ. Dalsza trasa tylko potwierdza nasze wcześniejsze doświadczenia – bardzo górzyście! Problemem nie są same podjazdy, tylko ich ilość, która po pewnym czasie staje się już męcząca. Na szczęście Northland obfituje również w ciekawe miejsca, które pozwalają nieco zerwać z codzienną rutyną. W Matakohe odwiedzamy Muzeum Kauri – poświęcone gigantycznym i wielowiekowym drzewom kauri, które rosną tylko w NZ. W czasie kolonizacji wyspy większość drzew została wycięta w pień z uwagi na jakość drewna (bardzo wytrzymałe) lub “wykrwawiona” – ze względu na cenną żywicę. Swego czasu do NZ przybywało wielu emigrantów do pracy właśnie przy wydobyciu żywicy. Pierwotnie żywicę wykopywano z ziemi w sąsiedztwie drzewa. Kiedy tego zabrakło, zaczęto drzewa kaleczyć i zbierać wypływającą w ten sposób substancję. Jak ciężka była to praca, mieliśmy możliwość przekonać się na własne oczy. Potężne drzewa wymagały wiele wysiłku zanim dały się pokonać.

Później na trasie mamy możliwość obejrzeć te drzewa w naturze. Przejazd przez Waipoua Forest (ok. 18 km) jest przyjemny i pozwala nam schować się nieco przed upałem.

Zatrzymujemy się też przy Tane Mahuta (Pan Lasu) – największym żyjącym drzewem kauri w NZ, jego szacowany wiek to ok. 2000 lat. Wymiary drzewa budzą szacunek – obwód 13,8m, wysokość całkowita – 51,5m.


Kiedy w końcu docieramy na kemping czeka nas niespodzianka: oklaski i zimne piwo! Napotkani przypadkowo dwa dni wcześniej Kiwusi, z którymi mijaliśmy się na trasie i na kempingu w Dargaville, robili zakłady, czy uda nam się dotrzeć tu za nimi. Okazują się bardzo sympatyczni, nawiązujemy z nimi długotrwały kontakt :) Nasza dalsza trasa pokrywa się z ich planami, więc proponują nam transport bagażu do następnego kempingu. Oczywiście takiej propozycji się nie odrzuca i kolejne trzy dni delektujemy się jazdą “na lekko”!
Wspólnie ruszamy też na wycieczkę do Cape Reinga – przylądka, gdzie wyspy Morza Tasmana i Oceanu Spokojnego mieszają się ze sobą w formie wirów oraz świętego miejsca dla Maorysów. Według ich wierzeń tam właśnie wędrują duchy zmarłych, skąd po pniu drzewa pohutukawa, wyrastającego ze skały, ześlizgują się w wody Pacyfiku i wędrują w ostatnią podróż do kraju przodków – Hawaiki.
Docieramy tam drogą wiodącą przez Ninety Mile Beach (90-cio milowa Plaża, która w rzeczywistości ma długość jedynie 64 mil, ale ktoś ją tak nazwał i już zostało), na końcu której mamy okazję pozjeżdżać toboganami z wysokich wydm.

W końcu docieramy do celu podróży – Cape Reinga, na końcu którego znajduje się chyba najczęściej na świecie fotografowana latarnia morska.

Mieszanie się wód Pacyfiku i Morza Tasmana

Mieszanie się wód Pacyfiku i Morza Tasmana

Wracamy w melancholijnych nastrojach – przejechaliśmy NZ od Bluff (i Steward Island) do Cape Reinga, czyli od początku do końca, pora więc wracać do domu…

Dzięki naszym Kiwi-przyjaciołom mamy możliwość opuścić utwardzone szlaki i zapuścić się w leśne ścieżki, które dotychczas z uwagi na ich nawierzchnię musieliśmy odpuszczać. Do Waitangi (kolejnego, bardzo ważnego dla NZ miejsca) decydujemy się dotrzeć pieszo-rowerowym szlakiem. Wreszcie nie musimy walczyć o swoje miejsce na drodze z samochodami i wąchać spalin! Prawdziwa przyjemność.

Waitangi – miejsce, gdzie przedstawiciele Królestwa Brytyjskiego i wodzowie licznych plemion Maorysów w dniu 6 lutego 1840 r. podpisali porozumienie, które zmieniło losy NZ. Traktat oddawał Nową Zelandię pod władanie Królowej Brytyjskiej, uznawał prawa Maorysów jako pierwszych osadników do ziemi oraz ochronę militarną. Jak historia pokazała, różnie to bywało, nie wszystkie plemiona podpisały Traktat, a konsekwencje wymiany ziemi pomiędzy Pakeha (Europejczykami) a Maorysami trwają do dziś.
Niemniej jednak datę tę uważa się za moment narodzenia Nowej Zelandii jako jednolitego państwa.

Waitangi Treaty House

Waitangi Treaty House

Nasi Kiwi-znajomi byli nieco uprzedzeni do Maorysów, postrzegając ich jako ludzi, którzy pomimo ogromnego wsparcia ze strony rządu (dotacje finansowe, mniejsze podatki, brak lub niska opłata za studia i tym podobne atrakcje) pragnącego zadośćuczynienia za popełnione w przeszłości błędy, nie wykorzystują danych im szans, a wręcz przeciwnie, uważają, że im się wszystko należy z racji urodzenia się Maori.
My spotkaliśmy się tylko z przemiłymi ludźmi, czego dowodem może być chociażby Raewyn, napotkana w barze w Kaeo Maoryska, która na pytanie, czy nie wie gdzie możemy rozbić namiot, zaoferowała nam własny ogródek, po czym po kolejnej minucie “awansowała” nas do wolnego pokoju, bo przecież “przyjemniej spać w łóżku, skoro i tak jest wolne”. W dodatku zostawiła nas w domu samych, bo rano musiała wstać do pracy o niemożliwej dla nas godzinie!

W Waipu w ramach kolejnej dawki kultury, odwiedzamy malutkie muzeum, poświęcone grupie szkockich osadników, którzy w poszukiwaniu lepszego życia emigrowali do Nowej Szkocji w Kanadzie, a gdy warunki życia okazały się tam równie ciężkie jak w ojczyźnie, zbudowali własne okręty i popłynęli w poszukiwaniu lepszego życia. Nową ojczyznę znaleźli właśnie w Waipu w Nowej Zelandii, a ich potomkowie postanowili uczcić ich pamięć, gromadząc wszelkie pamiątki.
http://www.waipumuseum.com/

W końcu, po rowerowej włóczędze wybrzeżem docieramy do Warkworth – ostatniego dla nas miejsca rowerowej podróży. Stamtąd łapiemy autobus do Auckland, gdzie spędzamy kolejne dwa dni. Zwiedzamy muzeum oraz udaje nam się zdobyć bilety na musical “My Fair Lady”, którego nie miałam wcześniej okazji zobaczyć. Sztuka oparta jest na dziele G.B. Shaw’a “Pigmalion” i opowiada o losach ubogiej sprzedawczyni kwiatów na East Endzie, którą znany pisarz postanawia (w ramach zakładu) nauczyć poprawnej angielszczyzny i zachowania godnego prawdziwej damy.
W Auckland trafiamy też przypadkowo na przygotowania do Earth Hour (akcji, w ramach której uczestnicy-miasta, firmy, mieszkańcy w czasie wyznaczonej wcześniej godziny, gaszą światła i wyłączają urządzenia pobierające prąd elektryczny).

W sobotę wsiadamy na prom na Waihiki Island, gdzie ostatnie kilka dni spędzamy relaksując się w domu naszych przyjaciół – Briana i Alison.
Mieszkają oni w cudnym miejscu, w zasadzie na plaży (Onetangi Beach). Czas upływa nam na lenistwie, pływaniu w oceanie, spacerach po plaży i pakowaniu się.

Spędzamy też uroczy wieczór na “Flying Carpet” – katamaranie, który w styczniu przewiózł nas na Great Barrier Island.

Niestety, czas płynie szybko i 2 kwietnia o 4:30 rano rozpoczynamy podróż powrotną do domu. Zanim wylądujemy w Londynie i dotrzemy do Cardiff minie kolejne 44 godziny. Zanim ja dotrę do domu – kolejne 58!

WELLINGTON-AUCKLAND (11-15/03/09)

Autor: lefcia, data Kwiecień 1st, 2009

Stolicę opuszczamy autobusem, nie mamy już czasu na rozdrabnianie się, ani ochoty na jazdę niebezpieczną State Highway 1. Planujemy wysiąść w Stradford i objechać Mount Egmont, jeden z najbardziej rozpoznawalnych szczytów w NZ. Pogoda nieco krzyżuje nam plany, do Stradford docieramy w deszczu.  Niestety, góra schowała się dla nas za chmurami, a w nocy przysypał ją śnieg.

Zamiast dookoła, docieramy tylko do Cardiff (!) i wracamy do Stradford, skąd łapiemy kolejny autobus do Auckland przez New Plymouth..

W końcu docieramy do największego miasta w NZ.  Z przystanku autobusowego zgarnia nas Maureen, znajoma Boba jeszcze z Edynburga i zabiera do siebie. W Auckland spędzamy dwa leniwe dni, piorąc brudy, zwiedzając i planując ostatni etap podróży – Northland. Maureen i Wilson troskliwie się nami opiekują, spragnieni wieści i plotek o dawnych wspólnych znajomych.

W ramach rozrywki kulturalnej odwiedzamy Sky Tower, najbardziej rozpoznawalny symbol miasta. Nie możemy sobie oczywiście odmówić wyjazdu windą na wysokość 220 m (sama wieża ma 328 m), gdzie spędzamy trochę czasu podziwiając świat z innej perspektywy. Wieża oferuje też możliwość podniesienia sobie adrenaliny – w ofercie są skoki i spacery na wysokości. Nie skorzystaliśmy – wrodzone tchórzostwo nas powstrzymało.

Wieczorem trafiamy na spektakl teatralny poświęcony wojennym przeżyciom żołnieża z batalionu maoryskiego w czasie walki we Włoszech. Sztuka jest dość ciekawa, dialogi prowadzone są w trzech językach: maoryskim, włoskim i angielskim, ale gra aktorów jest tak sugestywna, że nie mamy żadnych problemów ze zrozumieniem przebiegu akcji.

W ciągu tych dwóch dni odwiedzamy też Devonport, urocze miasteczko, a właściwie dzielnicę Auckland, gdzie włóczymy się po nabrzeżu.

HANMER SPRINGS – PICTON (7-10/03/09)

Autor: lefcia, data Marzec 30th, 2009

Rano budzimy się bardzo wcześnie, podekscytowani czekającą nas Rainbow Road. Napotkani rowerzyści (i nie tylko) polecali nam ją z uwagi na spektakularne widoki, ale również ostrzegali przed zmieniającą się często pogodą. Włączając śnieg w środku lata! Górski zzlak ma ok. 120 kilometrów, nie ma sklepów, domów i ludzi. Czy trzeba dodawać, że komórki tam nie działają? W razie czego, człowiek jest tam zdany tylko na siebie i na ewentualnie przejeżdżających tam przypadkiem zapalonych turystów w 4×4. Dzwonimy do najbliższej siedziby Department of Conservation (organu zajmującego się ochroną przyrody, środowiska i turystuką), która znajduje się na drugim końcu Rainbow Road, w St Arnaud, aby wypytać o pogodę i ewentualne wskazówki. Uzyskujemy informację o trwającej właśnie ulewie i niepewnej pogodzie przez następne dwa dni. Zastanawiamy się co robić, ale ponieważ na naszym końcu nie wygląda to źle, decydujemy się jechać. Właściwą drogę odnajdujemy szybko i wkrótce zaczynamy stromy podjazd krętą, szutrową drogą. Każde z nas mamrocze przekleństwa w znanym sobie języku, ale brniemy do przodu. Droga robi się coraz bardziej stroma, a szuter coraz bardziej luźny i koła zaczynają się ślizgać. Pchać też  nie ma co, bo jest jeszcze trudniej.  Zatrzymujemy się i myślimy. Mija nas para rowerzystów na gorskich rowerach, więc zaczepiamy ich i pytamy o dalszą trasę. Oni wybierali się tylko na część RR, ale droga okazała się dla nich za trudna. Wiemy od nich, że czeka nas jeszcze stromszy podjazd, a potem nie wiadomo. Myślimy dalej i w końcu ruszamy. Po krótkiej chwili i kilku przekleństwach dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu pchać się z tobołami w taką trasę. Rowery są zbyt ciężkie, a nasze dotychczasowe doświadczenia z szutrem pokazały, że nie jest to najlepsza nawierzchnia dla rowerzystów. Zawracamy. Zjazd tylko utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy. Wymaga on jeszcze większej koncentracji niż podjazd i dobrych  hamulców, w tym nożnych! Szuter jest tak luźny, że ściąga nas na boki i praktycznie nie da się jechać. Cud że żadne z nas tam nie wyrżnęło! W końcu docieramy do Hanmer Springs i łagodzimy zszargane nerwy lodami.

Odwrót z Rainbow Road

Odwrót z Rainbow Road

Po przeżyciach z RR czeka nas przemiła trasa do Picton, biegnąca od Nelson wzdłuż wybrzeża mało uczęszczaną drogą (Queen Charlotte Drive). O dziwo, znów jest słonecznie i ciepło, więc wygrzewamy kości pocąc się na licznych podjazdach i chłodząc na serpentynowych zjazdach. W Havelock zatrzymujemy się w szkockim pubie The Clansmen (a jakże!), gdzie bardzo miły właściciel serwuje nam Haggis, czyli tradycyjne szkockie danie mięsne, coś w rodzaju naszej kaszanki. Bob mamrocze pod nosem, że taki Haggis to nie Haggis, ale mnie nawet smakuje. W końcu dziękujemy i ruszamy na zwiedzanie pozostałych pubów. Są dwa. Jeden przy drodze, a drugi nieco dalej, w porcie. Z lenistwa proponuję  ten pierwszy, ale Bob, zachęcony reklamą Slip Inn (otwarte od 8 rano do późna) ciągnie mnie do portu.

Docieramy tam tuż przed 21, tylko po to, żeby usłyszeć, że właśnie zamykają! Ruszamy do drugiego i tu też całujemy klamkę. Na szczęście The Clansmen wciąż otwarty, więc możemy się napić piwa w niedzielny wieczór!

Nazajutrz kontynuujemy jazdę Queen Charlotte Drive (znowu te same przepiękne widoki) i docieramy do Picton, skąd jutro wracamy na Wyspę Północną. W przypływie szaleństwa rezerwuję dla siebie rejs po zatokach Queen Charlotte Sound i pływanie z delfinami. Bladym świtem zjawiam się na nabrzeżu i dołączam do grupy 10 podobnych chętnych. Dostajemy od organizatorów piankowe kombinezony, płetwy, maski i rurki, krótki instruktarz co wolno robić z delfinami a czego nie, i w końcu ruszamy!
Wszyscy ogromnie podekscytowani, wypatrujemy delfinów na horyzoncie, zupelnie ignorując mijane po drodze zatoczki i plaże. W końcu są! Płyną bardzo blisko jachtu, prawie na wyciągnięcie ręki

W końcu organizatorzy wpuszczają nas do wody

i zaczyna się “polowanie”! Z boku musi to wyglądać przekomicznie – spora grupa ludzi, wydających dziwne dźwięki (podobno to zachęca delfiny do zainteresowania się, co to też w wodzie pływa), rzucająca się w wodzie  to w jedną to w drugą stronę, zachęcana krzykami organizatorów z łodzi. Kilkoro z nas ma szczęście (w tym ja!) i delfiny przypływają naprawdę blisko. Wrażenie jest niesamowite, kiedy te dość duże stworzenia prawie ocierają się o ciało. Dzięki maskom mamy możliwość obserwować je przepływające pod nami, obok i wyskakujące na powierzchnię. (Przemek – to raj dla Ciebie!)

W końcu wracamy na jacht, woda jest zimna i pomimo pianek jesteśmy zmarznięci. Zresztą delfiny trochę się już nami znudziły, ale nic dziwnego, mają taką atrakcję codziennie. 

W Picton żegnamy się z Wyspą Południową i wsiadamy na prom do Wellington. Trochę nam smutno, kolejny etap podróży zakończony.

ARTURS PASS-OXFORD-HANMER SPRINGS (3-6/03/09)

Autor: lefcia, data Marzec 29th, 2009

Po wczorajszym “zdobyciu” Arturs Pass entuzjastycznie zbieramy się do kolejnego etapu podróży – według wszystkich znaków na mapie ma być w dół! I jest, tyle że znów pod wiatr. Otaczające nas góry nieco wynagradzają ciężką pracę przy pedałowaniu, podobnie jak pogoda, wreszcie słoneczna.

Po kilkunastu kilometrach wiemy już, że podjazd na przełęcz był łatwiejszy niż zjazd z niej. Jest późne popołudnie, a licznik pokazuje jedynie 40 km. Walczymy dalej, ale nie mamy wielkich nadziei na pokonanie kolejnej przełęczy (Porters Pass-945 mnpm) przed wieczorem. Coraz silniejszy wmordewind zatrzymuje nas w miejscu. Ciężko dysząc obserwujemy remontujących ten odcinek drogowców, którzy zatrzymują się przy nas, żeby pozbierać swoje zabawki. Chwilę rozmawiamy, po czym wpraszamy się na stopa :) Chłopcy ładują nasze bagaże i rowery na pakę i ruszamy! Jak się okazuje, mamy więcej szczęścia niż rozumu, tuż przed przełęczą pogoda zmienia się drastycznie – pada ulewny deszcz i temperatura spada do ok. 15 st C!

Nadciągająca burza

Nadciągająca burza

Nasz kierowca – Greg, proponuje nam podwiezienie ok. 20 km dalej niż zamierzaliśmy – do Oxford, gdzie mieszka, z czego skwapliwie korzystamy! W dodatku “załatwia” nam nocleg. Podwozi nas do domu, w którym kiedyś mieszkał, a który obecnie ma być czymś w rodzaju domu kultury, w którym możemy przenocować. Na miejscu okazuje się, że dom ktoś kupił i przemianował na farmę organiczną. Grega to nie zraża, szybko odnajduje gospodarza i wprasza nas na nocleg. Ian, właściciel,  nieco zdziwiony naszym pojawieniem się, szybko się zgadza i prowadzi nas do środka! Dom to własciwie zaniedbana chata, ale powoli Ian oraz 3 inne osoby pracują nad doprowadzeniem go do porządku. Poprzedni właściciele (gdzieś pośrodku hippi i wyznawców Buddy) doprowadzili dom do ruiny, ale też pozostawili po sobie kolorowe ściany domu i werandy dookoła, gdzie można prażyć się w słońcu.

Właściciele oferują darmowy nocleg w zamian za pracę na farmie. Ponadto planują uruchomić coś w rodzaju hostelu dla turystów. Wieczór spędzamy wygrzewając się przy kominku i rozmawiając. Pomimo noclegu pod dachem, zimna noc daje nam się we znaki i z trudem wypełzamy ze śpiworów. Kiwi nie stosują w swoich domach ogrzewania, ewentualnie kominek lub elektryczne koce, więc zima może dać się we znaki! Kiedy w końcu wychodzimy na zewnątrz okazuje się, że jest bardzo ciepło. W końcu rozstajemy się z naszymi gospodarzami i ruszamy w drogę. Dla odmiany jest płasko i znów pod wiatr! W końcu docieramy do Hanmer Springs, skąd chcemy ruszyć szutrową drogą przez góry. Rainbow Road polecało nam wielu rowerzystów, więc postanawiamy spróbować.

HAAST-FRANZ JOSEF GLACIER-GREYMOUTH-ARTURS PASS (28/02-2/03/09)

Autor: lefcia, data Marzec 20th, 2009

Haast okazuje się byc rajem… dla tzw. sand flies, czegoś w rodzaju meszek. Do tej pory wiele razy byliśmy pogryzieni przez te krwiożercze bestie, ale nigdy tak dotkliwie. Część z nich udało nam się zlikwidować za pomocą preparatu w spreju (spryskaliśmy namiot w środku i zamknęliśmy wejścia – było słychać jak walczą o życie :) ) ale i tak niektóre przeżyły i odgryzły się w nocy. W międzyczasie zmienia się też pogoda na bardziej deszczową, więc decydujemy się złapać autobus do Franz Josef Glacier Village. Na miejscu załapujemy się cudem na lot helikopterem dookoła lodowców Fox i Franz Josef. Niestety pogoda nie pozwala na lot dookoła Mount Cook i wygląda na to, że w najbliższej przyszłości wszystkie loty są odwołane. Szybko podejmujemy decyzję i nie żałujemy. Wrażenia z lotu niezapomniane, lodowce z góry wyglądają na jeszcze bardziej majestatyczne. Po kilkunastu minutach lądujemy na lodowcu i mamy możliwość obcować ze śniegiem po raz pierwszy w tym roku!

Pogoda w dalszym ciągu parszywa, więc kontynuujemy podróż autobusem aż do Greymouth. Tam wysiadamy i już na rowerach zmierzamy w stronę Arturs Pass – chyba najbardziej słynnej przełęczy górskiej w NZ, którą mamy zamiar pokonać na rowerach. W Moana Bob decyduje się wsiąść do pociągu z naszymi bagażami, a ja kontynuuję podjazd sama, ale za to bez obciążenia, co czyni jazdę o wiele bardziej przyjemną. Pomimo wielu opinii napotkanych ludzi, Arturs Pass, 920 m npm, okazuje się dużo łatwiejsza do pokonania niż Crown Range, którą przejechaliśmy z pełnym obciążeniem. Po kilku godzinach w końcu docieram na szczyt

wcześniej pokonując 16% podjazd

Tuż za przełęczą jest mała wioska, w której zostajemy na noc. W dodatku okazuje się, że docieram tam przed Bobem, którego pociąg jest znacznie opóźniony! Wieczór świętujemy ginem z tonikiem, obserwując jak papugi Kea demontują zaparkowany obok pubu kamperwan :)

QUEENSTOWN-WANAKA-HAAST (25-27/02/09)

Autor: lefcia, data Marzec 20th, 2009

Queenstown opuszczamy głowną drogą (podobno mniej stromą, więc wolę sobie jej nie wyobrażać). Pogoda dzis piekna, swieci slonce i chce sie jechac. Zatrzymujemy sie nad Jeziorem Hays, podziwiajac gory odbijajace sie w wodzie

W koncu ruszamy dalej, zrobilo sie pozno, a chcemy dotrzec dzis do Wanaka. Wybieramy krótszą, w dodatku boczną drogę. Już na samym początku okazuje się, że nie będzie łatwo. Trasa biegnie Crown Range Road i wygląda na długi podjazd. Początek okazuje się łatwy, serpentyny mają niewielkie nachylenie i podjazd jest przyjemny (wg Boba niezbyt :) ). W końcu docieramy na “szczyt”, gdzie podziwiamy widoki i odpoczywamy. Po kolejnych kilku kilometrach ku naszemu zdziwieniu zdajemy sobie sprawę, że to był dopiero początek!!! Czeka nas długi, stromy podjazd na szczyt czegoś, co okazuje się najwyżej położoną asfaltową drogą w Nowej Zelandii! Trasa jest tak trudna, że pewnie wiedząc o tym wcześniej, nigdy byśmy jej nie wybrali. Podjazd na wysokość 1076 m npm, długości 8 (ośmiu!) kilometrów zajął nam dwie godziny…

Na pocieszenie czeka nas 40 km zjazdu, tyle że pod wiatr!

Po drodze zatrzymujemy się w Hotelu Cardrona, który w przeszłości służył za przystanek dla podróżnych podróżujących pomiędzy Queenstown i Wanaka. Późym wieczorem lądujemy wreszcie w Wanaka, w sam raz aby zdążyć na ostatnie piwo przed zamknięciem pubu.

Rano zagadujemy się z sąsiadami na kempingu, którzy szczęśliwie dla nas okazują się być rowerzystami. Uzyskujemy od nich wiele cennych informacji (dużo podjazdów na dziś!), w dodatku polecają nam alternatywną trasę z Hanmer Springs, omijając Lewis Pass w drodze na północ. Polecana przez nich Rainbow Road wiedzie trawersem okolicznych szczytów i ponoć oferuje niesamowite widoki. Mamy z Bobem jeszcze sporo dni do podjęcia decyzji, ale chcemy spróbować jechać tą trasą, więc wypytujemy o mnóstwo szczegółów, nie zauważając upływu czasu. Pogoda, w międzyczasie słoneczna, zmienia się w pochmurną, więc wiemy, że lekko dziś nie będzie. Dzisiejsza trasa wiedzie wzdłuż Jeziora Hawea i jest malownicza. Niestety, padający od czasu do czasu deszcz czyni jazdę mało przyjemną. Po drodze spotykamy kolejną samotnie podróżującą dziewczynę. Tym razem to bardzo młoda Niemka (18?), obładowana tak, że ledwo utrzymuje rower. Trochę z nią rozmawiamy i okazuje się, że przemierzała NZ autostopem i autobusem, ale stwierdziła, że to nudne i przesiadła się na rower. Żal nam dziewczyny, bo widać, że strasznie się męczy, tym bardziej, że pcha rower pod każdą górę (a ich tu dużo!). W końcu żegnamy się i ruszamy dalej.

Kolejny dzień znów zaczyna się deszczem, co nie zachęca nas do jazdy. Każde z nas po trochu martwi się o Niemkę, zastanawiamy się gdzie dotarła wczoraj, a tu niespodzianka! Okazuje się, że jest tuż przed nami, spała na tym samym kempingu, bo ktoś ją podwiózł z całym dobytkiem. Tym razem rozstajemy się już na dobre, nie spotykamy jej już później. Koło południa docieramy na Przełęcz Haast (545 m npm), skąd czeka nas już tylko przyjemny zjazd do Haast. To znaczy byłby przyjemny, gdyby nie silny wiatr, który powoduje, że męczymy się bardziej na zjeździe niż podjeżdżając na tę cholerną przełęcz!

TE ANAU-QUEENSTOWN (23-25/02/09)

Autor: lefcia, data Marzec 10th, 2009

W poniedzialek pogoda dalej kiepska, wiec nasi przyjaciele decyduja, ze przeczekaja brzydka pogode, ktora powinna sie poprawic od jutra (o dziwo, prognozy pogody tutaj sa wyjatkowo sprawdzalne). My czujemy juz kurczacy sie czas i decydujemy ruszac dalej. Zegnamy sie wiec i po poszukiwaniach zaginionej rekawiczki we wszystkich mozliwych miejscach w Te Anau ruszamy. Poczatek trasy nie zapowiada sie dobrze, jest zimno, pochmurnie i pod wiatr. W dodatku wiekszosc trasy zaplanowalismy boczna, szutrowa droga, polecana przez wielu napotkanych rowerzystow, na koncu ktorej czeka na nas statek parowy TSS EARNSLAW i zabierze do Queenstown. Pierwszy przystanek robimy sobie tuz przed skretem w szutrowa droge. Akurat przy drodze jest mala budka, wypelniona trutkami na szczury. Jakos nam to nie przeszkadza w konsumowaniu pieczolowicie przygotowanych kanapek.
W koncu ruszamy! Droga okazuje sie byc plaska i wyjezdzona, co w przypadku szutru-zuzla jest bardzo korzystne. Jedziemy powoli, delektujemy sie cisza i brakiem samochodow. W dodatku pogoda sie poprawia i wychodzi slonce. Zalujemy ze nie ma z nami Briana i Alison. Pod koniec dnia zaczynaja sie nawet niezle krajobrazy – gory i jeziora.

Dzis czeka nas nocleg na “dziko”, pedalujemy wiec tak dlugo, jak tylko nam sie chce. Tuz po przekroczeniu rzeki

spotykamy Grega z Holandii, ktorego bagaz budzi moj podziw (nie widzialam jeszcze rowerzysty podrozujacego z tak mala iloscia bagazu przez 3 miesiace). Do tego stopnia, ze namawiam go na rozpakowanie rzeczy i pokazanie jak on to zrobil! Rozstajemy sie po dluzszej rozmowie – Greg chce jechac dalej. My rozgladamy sie za stosownym miejscem na nocleg. W koncu je znajdujemy – nad rzeka, niezbyt oddalone od drogi.

Rozbijamy namiot i wkrotce ogarnia nas zmrok – po raz pierwszy nie skażony cywilizacją. Niebo jest rewelacyjne – jeszcze nigdy nie widzialam tylu gwiazd!!
Rano mija nas para rowerzystow z Holandii i dwoch samotnikow (spotkamy ich pozniej na statku do Queenstown) – najwyrazniej inni rowerzysci zaczynaja dzien duzo wczesniej niz my :)
W koncu ruszamy, bardzo czesto zatrzymujac sie po drodze na robienie zdjec, bo widoki znow rewelacyjne. Docieramy do Walters Peak Farm, skad odplywa statek parowy do Queenstown. TSS EARNSLAW to prawdziwa dama.

W dodatku smok – na godzine spala tone wegla. Wegiel podawany jest recznie do kotlow, ktore wytwarzaja pare napedzajaca silniki. Maksymalna predkosc damulki – 13 wezlow, czyli ok. 20,5 km/h. Niezle jak na ponad 100 letnia kobitke!
Na statku znow spotykamy rowerzystow z Holandii, ucinamy pogawedke i wymieniamy informacje. W Queenstown sie rozstajemy, oni wracaja do domu, a my zostajemy tu na noc. Miasto jest skupiskiem ludzi lubiacych  podwyzszony poziom adrenaliny – kto chce sprobowac sportow ekstremalnych, trafil we wlasciwe miejsce. Jest tu wszystko – skoki na bungie, skoki ze spadochronem, rafting, wspinaczka wysokogorska, loty widokowe. Brak sportu zwanego “zorbing” czyli turlania sie w duzej przezroczystej kuli, na co z Bobem liczylismy. Widocznie nie mozna miec wszystkiego :)
Poza tym miasteczko jest cudnie polozone – posrod gor, nad jeziorem. Szkoda, ze nie mozemy zostac dluzej.

(W dodatku w sklepie mozna nawet kupic Wyborową!

BLUFF-INVERCARGILL-TE ANAU (MILFORD SOUND) (18-22/02/09)

Autor: lefcia, data Marzec 8th, 2009

Do Invercargill docieramy poznym popoludniem, akurat w sam raz, zeby zrobic zakupy. Kemping niestety tym razem jest dosc daleko od miasta, wiec w ramach wieczornej rozrywki wino kupujemy po drodze. W Invercargill dolaczaja do nas znajomi – Brian i Alison – z ktorymi jedziemy az do Te Anau. Pogoda nas nie rozpieszcza, pada praktycznie caly czas, ale na szczescie jedziemy z wiatrem, co znacznie skraca okres namaczania :) Podroz w wiekszej grupie jest bardzo przyjemna i pozwala nieco odpoczac od codziennej rutyny tylko w dwojke.

W Te Anau korzystamy ze znajomosci naszych znajomych i zatrzymujemy sie  w luksusowym letnim “domku”. Atrakcja okolicy jest przede wszystkim Milford i Doubtful Sound – tutejsze fiordy – ktore chcemy zobaczyc (Milford). Nie wybieramy sie tam na rowerach z kilku powodow: 100 km w jedna strone, powrot ta sama droga, co czyni trase nudna; droga jest niebezpieczna, pelno samochodow podrozujacych w obie strony, ponad kilometrowej dlugosci tunel, no i wiadomo: pogoda :) Rozwazalismy rozne mozliwosci dostania sie na miejsce, ale rozwiazanie przyszlo samo.
Dzieki innym znajomosciom naszych znajomych w kilka minut mamy zalatwiony (darmowy! – Dziekujemy) trasport busikiem i rejs statkiem po fiordach :)
Rano pedalujemy dziarsko przez strugi deszczu do centrum miasta, skad Simon, kierowca i kierownik wycieczki zabiera nas i 6 innych pasazerow do Milford Sound. Jest bardzo rodzinnie, Simon zacheca nas do zadawania pytan i zatrzymuje sie gdzie tylko zechcemy (zdjecia) plus inne, ciekawe miejsca. Do Milford docieramy akurat okolo poludnia i z autobusu przesiadamy sie na maly statek, ktory zabiera nas w rejs dookola Milford Sound. Leje caly czas, wiec mamy mozliwosc podziwiac spektakularne wodospady i … mgly.

W ciagu 1,5 h rejsu robimy mnostwo zdjec, nie przeszkadza nam w tym ulewny deszcz. Ja dodatkowo sprawdzam wodoodpornosc moich nowych ciuchow (kurtki i spodni), ktore ze wzgledu na pogode okazaly sie byc dobrem podstawowym, bez ktorego lepiej nie ruszac w droge. Nie udaje nam sie zobaczyc Mitre Peak, najslynniejszego i najwyzszego szczytu w Milford Sound  (i podobno najwyzszego na swiecie, ktory wystaje bezposrednio z wody), ale kapitan statku wynagradza nam to, podplywajac bardzo blisko kolonii fok, ukrywajacych sie wsrod skal fiordow.

W drodze powrotnej zatrzymujemy sie tuz za wspomnianym tunelem, gdzie mamy okazje zobaczyc kea – dzikie papugi gorskie, wystepujace tylko w NZ i tylko w ololicach Alp Poludniowych. Ptaszyska sa bardzo zabawne i ciekawskie. Slyna ze swojego zamilowania do wszelkiego rodzaju produktow gumowych, zwlaszcza opon i uszczelek samochodowych w autach niczego nie swiadomych turystow!

Gdzies przy koncu wycieczki udaje mi sie nawet zgubic jedna rekawiczke. Chyba z wrazenia.